Poniżej tekst autorstwa Grzegorza Fortuny, który, jak szumią wierzby, już zostanie na pokładzie Kinomisji i będzie jej drugim pilotem.
Gdyby chcieć pokusić się o
wyłuskanie jakiejś dominanty tematycznej najważniejszych filmów minionego roku,
byłoby nią prawdopodobnie zwątpienie. Choćby zwątpienie w możliwość
całkowitego pokonania traum z przeszłości (Babadook), poradzenia sobie z
nałogiem (Wróg) lub ukarania zła (Wolny strzelec), ale też,
szerzej, zwątpienie w sens jakichkolwiek ludzkich działań. Zwątpienie w dobro
lub po prostu w człowieka sensu stricto. Trudno się dziwić, że tego typu
wątek pojawił się u braci Coen, którzy w Co jest grane, Davis? zaciskają
wokół szyi bohatera fabularną pętlę, a potem pokazują widzowi, że męcząca
tułaczka była tak naprawdę drogą z miejsca A do miejsca... A. Jednak filmów
przepełnionych niepewnością (lub wręcz niewiarą) było przecież znacznie więcej,
by wymienić tylko Zaginioną dziewczynę, w której David Fincher najpierw
zachęca nas do zaufania narratorowi, a potem otwarcie się z tej naszej
łatwowierności nabija. Moim ulubionym – bo najbardziej niespodziewanym –
przykładem jest jednak Godzilla Garetha Edwardsa. Oto blockbuster dla
nastolatków (przynajmniej w teorii), przedstawiający ludzi jako żałosne
robaczki, które w dodatku bez przerwy potykają się o własne odnóża, blockbuster mający przy
tym więcej wspólnego z twórczością Lovecrafta niż z szeroko pojmowanym kinem
wakacyjnym.