poniedziałek, 3 marca 2014

Duże złe wilki (Aharon Keshales i Navot Papushado, 2013)

Tekst opublikowany też na łamach nowego numeru "artPapieru"; tutaj jego pierwotna wersja.


O czym dziś zwykle się już nie pamięta, w wielu z pierwotnych wersji baśni o Czerwonym Kapturku - także w tej pierwszej, która doczekała się druku - nie było żadnego happy endu. Wilk pożerał dziewczynkę i na tym cała opowieść się kończyła. Drugi film w dorobku Keshalesa i Papushado stanowi śmiałe rozwinięcie (czy może swoiste post scriptum) tej tyleż pesymistycznej, co zdrowo moralizatorskiej wersji. Wilków jest u nich więcej, ponieważ zwierzę to stanowi już nie tylko personifikację pedofilii i mordu, ale wszelkiego zła, jakie drzemać może w człowieku.

Na pierwszy rzut oka "Duże złe wilki" jawią się jako gatunkowa wersja głośnego "Polowania" Thomasa Vinterberga. Fabuła oscyluje wokół człowieka oskarżonego o pedofilię tylko dlatego, że był jedyną osobą, którą dzieci dostrzegły w okolicy miejsca, w którym porwana została ich koleżanka. Wystarczyło, że przejeżdżał obok rowerem. Policja nie potrafi znaleźć żadnych obciążających go dowodów, toteż przyznanie się to ewentualnej winy próbuje na nim wymusić poprzez fizyczne znęcanie się. Informacja o podejrzewaniu go o rzeczoną zbrodnię szybko wydostaje się z murów komisariatu. I tak oto spokojny nauczyciel zostaje społecznie napiętnowany i traci pracę. Nieważne, że nikt nie jest w stanie orzec o jego winie. Samo podejrzenie wystarcza. Inna sprawa, że - w przeciwieństwie do "Polowania" - widzowi przyjdzie długo poczekać na informację odnośnie prawdziwości zeznań mężczyzny imieniem Dror.

Co niezwykle istotne, w kilku miejscach twórcy wyraźnie sugerują, że ów mężczyzna może jednak ma na koncie gwałt, tortury i mord dokonany na dziecięcej przedstawicielce płci pięknej. Nawet jednak jeśli patrzeć nań przez pryzmat wyłącznie tychże sugestii, ciężko mu nie współczuć, skoro staje się on ofiarą niewierzących w jego niewinność brutalnego ex-policjanta oraz pałającego wielką miłością do sadyzmu ojca zmasakrowanej dziewczynki. Doskonale sprawdzają się tu więc reguły dramaturgii wprowadzone do świata kina przez Alfreda Hitchcocka w "Psychozie". Widz kibicować będzie nawet postaci będącej czarnym charakterem, o ile tylko postać ta będzie w tarapatach, a widzowi pozwoli się spojrzeć właśnie z jej perspektywy. Sama niejednoznaczność Drora świetnie też koresponduje z charakterami wspomnianych mścicieli, którym przyjdzie na niego zapolować. Mężczyźni ci niby tylko żądni są sprawiedliwości. W rzeczywistości są to typy skrytych drapieżców, którzy ujawniają swoją prawdziwą naturę, kiedy zwietrzą krew ewentualnej ofiary. Przywdziewają oni kostiumy porządnych obywateli, swoje działania usprawiedliwiając prospołeczną koniecznością ukarania winowajcy.

Teza, wedle której w każdym człowieku tkwi zło, które ujawnia się, gdy tylko trafi się na sprzyjające ku temu okoliczności, to oczywiście w kinie nic nowego. Keshales i Papushado już po raz drugi w swojej karierze zaprezentowali ją jednak w sposób nad wyraz interesujący. W ich debiucie "Kalevet" z 2010 roku zespolili ją ze slasherem o wyrazistym tle społecznym. Film ten przedstawiał swoisty labirynt, w którym błądzą i zderzają się ze sobą jednostki reprezentujące skrajnie różne grupy i punkty widzenia, aby w końcu i tak stać się jednym. Ostatecznie jednak w labiryncie tym błądzili także sami twórcy, psychologię postaci czyniąc pretekstową, a tym samym neutralizującą tak dramaturgię, jak wiarygodność opowieści. Ich drugi obraz dowodzi, że zdecydowanie rozwinęli swoje rzemiosło. Z dziesięciu postaci zeszli do czterech, co pozwoliło im stworzyć prawdziwie przekonujące portrety, wszechobecną przemoc skontrowali nieoczekiwanym dowcipem, a całą gatunkową atrakcyjność zderzyli z realizmem oraz krytyką hipokryzji wycelowaną w samo serce Izraela (okazjonalne, lecz wyraziste podteksty polityczne dotyczące konfliktu palestyńskiego).

Najbardziej w oczy rzuca się to, że przy całej swojej baśniowej umowności (tworzonej doniosłością muzyki czy ujęciami slow motion) temat pedofilii do samego końca prezentuje się śmiertelnie poważnie. A przecież towarzyszą mu i niezbyt poważne żarty. O jakiejkolwiek banalizacji mowy nie ma, ponieważ żydowscy autorzy unikają nazbyt dużego przejaskrawienia fabuły, a wszelkie dowcipy służą nie tylko rozluźnieniu porażająco niespokojnej atmosfery, ale też uwiarygodnieniu postaci. Wszak zwykle wynikają one z kontekstu obyczajowego, jak choćby w scenie, w której jeden z mścicieli musi przerwać torturowanie potencjalnego pedofila, gdyż dzwoni doń jego apodyktyczna i obrażalska mama. A potem pojawia się też jego troskliwy ojciec. Biorąc to wszystko pod uwagę, niedziwne, że to właśnie film Keshalesa i Papushado został uznany przez Quentina Tarantino za najlepszy tytuł 2013 roku. Jest tu nawet jedna scena, która z miejsca przywodzi "Wściekłe psy" - jeden z bohaterów przerywa katowanie drugiego, aby pójść do kuchni i bujając się w rytm klasycznej rock'n'rollowej piosenki upiec ciasto. Po czym wrócić do swojej ofiary i zmiażdżyć jej dłoń.

"Duże złe wilki" to pozycja prawdziwie osobliwa. Podczas seansu czułem się tak, jakbym ledwie żywy znajdywał się w szpitalnym łożu i był podłączony do kroplówki, w której zamiast rozmaitych składników odżywczych czy roztworu soli znajdywała się kawa. Bardzo mocna kawa. Kolejne dozy kofeiny sprawiały, że miałem ochotę biegać, skakać i krzyczeć. A jednak - mimo wypełniającej mnie energii, którą mógłbym zapewne zdobyć szturmem parkiet niejednej dyskoteki - nie mogłem się nawet ruszyć.

2 komentarze:

  1. Błahaha, jak oni się w pytę nazywają ! Jak coś, co na ciebie z krzaków wyskoczy. Koniecznie muszę to działo obejrzec.

    OdpowiedzUsuń

anonimie, podpisz się